Wiele dobrych rzeczy zaczyna się od tego, że człowiek chce coś zmienić
– słowami autorki zachęca na okładce książki wydawca (na wstępie wielkie podziękowania dla Liry za kolejną wciągającą lekturę). Zmiany dzieją się wokół nas, a chęć to w tym wypadku zgoda na nie i na wewnętrzny przewrót w człowieku. Można próbować zmieniać cały świat, ale to bezsensowny, uparty i frustrujący wewnętrzny krzyk. Czy powieść Słabuszewskiej-Krauze namawia do konformizmu i wyparcia się siebie? Raczej do wewnętrznego dorastania, które pozwala nam cieszyć się życiem tu i teraz.
Po tym patetycznym wstępie chciałabym uspokoić wszystkich rozleniwionych letnią atmosferą – to książka idealna na wakacje. Tematy wzięte na warsztat przez autorkę są istotne, jednak forma, w jakiej nam je podaje sprzyja relaksowi. O ile za taki można uznać gorączkowe kartkowanie w środku nocy! Jeżeli tak jak ja, nie wyobrażacie sobie wypoczynku bez książki – na pewno.

Dobrze przemyślana narracja gwarantuje, że przeskakując razem z bohaterami między kontynentami (w końcu mamy wakacje) nie gubimy się ani trochę w przedstawionych światach. Nie musimy wertować książki, by sprawdzić, co działo się wcześniej. Wręcz przeciwnie – pędzimy strona za stroną, by dowiedzieć się co dalej z pozostawionym dwa rozdziały wcześniej bohaterem.
Przyjrzeć się jednostce
Nie będę skupiać się na tle historycznym, czemu autorka również nie poświęca dużo miejsca. Oczywiście rzetelnie wprowadza czytelnika w tamten czas (również odpowiednimi przypisami odnośnie polityki), skupia się jednak na specyficznej atmosferze towarzyszącej migracji z Afryki do Portugalii w latach 70-tych ubiegłego wieku, na mechanizmach pojawiających się w społeczeństwie.
Szum oceanu i powiew wiatru z Afryki towarzyszy powracającym – retornados – obywatelom Portugalii zasiedlającym kolonie w Afryce. Kolorowi, rozkrzyczani, wyraziści przybysze z Afryki nie wtapiają się łatwo w nieco szarą dla nich Lizbonę.
Autorka podsuwa nam jednostki – nie te wielkie mające udział w polityce, ale żyjące codziennością. Recepcjonista w lizbońskim hotelu – Jorge, jest kimś z kim można by wypić poranną kawę, a przy okazji dowiedzieć się, co myśli o nas obsługa hotelu. Branka – nastolatka z Angoli w Afryce, mieszkająca tam od urodzenia, przeżywa pierwsze przyjaźnie i nieśmiałą miłość. Przyglądamy się jak dziewczyna próbuje spakować całe swoje życie do wielkiej skrzyni, jak Jorge kupuje kolorową koszulę, by zaimponować nowo poznanej kobiecie.
Polityka nie leży w naszych kompetencjach, zdaje się mówić autorka. Należy próbować ją zrozumieć, ale choćbyśmy przeklinali władze, maszyna historii rusza niezależnie od nas. Ale to jednostka decyduje, czy koleżanka ze szkolnej ławki stanie się nagle „białą kolonizatorką”.
Tytułowi Retornados to obywatele Portugalii. Mają prawo w niej mieszkać, tak jak w swoim czasie mieli prawo do zasiedlenia Afryki. W krótkiej chwili stają się jednak obcy w obu miejscach. Przepędzeni z domu, do kraju, do którego w naturalny sposób jeszcze nie pasują. Który nie wydaje im się gościnny. Łatwiej jednak zrozumieć historię nie oceniając – przekonują się bohaterowie. Zarówno retornados, jak i Lizbończycy.

Wynurzyć się z saudade i wziąć udział w życiu
Podręczniki historii piszą wybrani, przełomowe decyzje podejmuje się na szczytach władzy. Przekonani o tym Lizbończycy, żyjący przez lata w państwie rządzonym przez dyktatora, trochę obojętni, zanurzeni w saudade – portugalskiej melancholii, chowają jednak uraz do tych, którym powiodło się inaczej – lepiej, ciekawiej? Trochę boją się przybyszy z Afryki, jak każdej inności, ale głównie słychać w nich zawiść o to, że tamci spróbowali innego życia. Tego, którego oni nie wybrali – być może ze strachu. Są wobec nich ostrożni nie dlatego, że musieli wrócić, ale dlatego, że oni, ich rodzice lub dziadkowie zdecydowali się wyjechać. Czy barwne jednostki będą w stanie wyrwać ich z odrętwienia? Czy zdadzą sobie sprawę, że niektórzy z nich urodzili się, bo kiedyś ich przodkowie zdecydowali się uciekać – wybrać bezpieczne miejsce dla siebie i swoich dzieci?
Parafrazując autorkę – wiele dobrych książek zaczyna się od tego, że autor chce coś zmienić.
Podczas odpoczynku w kurorcie wakacyjnym, gdzie mieszają się narodowości, języki
i waluty łatwo razem z Iwoną Słabuszewską-Krauze, przenieść się myślami do Afryki czy Portugalii lat 70-tych. Łatwo też zauważyć, że nie wszyscy przyjechali tu na wakacje. Tak jak autorka za najważniejszy temat nie uznaje polityki, tak ja nie będę skupiała się na współczesnych problemach, których źródło jest poza moim zasięgiem. W czasie dużych i małych emigracji to temat bardzo aktualny – przyjrzeć się ludziom, wyłączyć na chwilę telewizor i Internet.
Nie mamy na wpływu na działania władzy. Od nas jednak zależy, czy podamy rękę. Niekoniecznie rękę z pomocą. Czy podamy rękę człowiekowi.
Nie lubię liczb, dlatego nigdy nie oceniam książek i filmów w żadnej skali. Ale gdybym jednak musiała to zrobić – tym razem, byłoby to blisko liczby maksymalnej – za umiejętność przeniesienia w czasie i przestrzeni, dającą wytchnienie od codzienności, a zarazem szerszą perspektywę, dzięki której inaczej spojrzymy na tu i teraz. Czyli – za to, co dobra lektura dać nam powinna. Bierzcie ze sobą na wakacje i czytajcie!