„Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” Chocholi taniec polskiej literatury

In Literatura

„Kiedy więc teraz Niebianie zesłali nieszczęścia na ciebie,

kiedy w krąg miasta twojego wciąż walki trwają zacięte,

znieść to cierpliwie i serca nie rań ciągłymi skargami,

zdziałać ty bowiem dla syna już nic zgryzotą nie zdołasz –

łzami martwego nie wskrzesisz, zło jakieś inne sprowadzisz.”

(„Illiada” Pieśń XXIV, przekład Kazimiery Jeżewskiej)

Na początku była muzyka. Pierwsze takty „Skyfall” Adel wygrywane na elektrycznym pianinie niczym marsz żałobny. Z ciemności wyłania się konstrukcja – futurystyczny ołtarz, industrialne trzewia z poskręcanych rur – zjeżdżalni. A może jedno z infernalnych kręgów. W centrum coś jakby księżyc w pełni, blade słońce, monstrualna hostia, pełniąca także funkcję telebimu, bo wszak żaden współczesny spektakl nie może się obyć bez multimediów. Po lewej i prawej stronie krzesła. Koniecznie czarne – centralnie wózek inwalidzki. Przetworzone przez vocoder „This is the end” wyśpiewywane niczym lament przez wokalistkę. Zaczyna się celebracja, rytuał i obrzęd cierpienia.

„Jak nie zabiłem własnego ojca i jak bardzo tego żałuję” to prozatorski debiut Mateusza Pakuły reżysera, dramaturga i pisarza, właściwie należałoby powiedzieć: postmodernistycznego człowieka renesansu, który niczym król Midas polskiej kultury – czego się nie dotknie zamienia w złoto. Wielokrotnie nagradzany, tłumaczony, głos pokolenia, guru postmieszczaństwa, chwalony za nowoczesność, postępowość, odwagę i bezkompromisowość. Potrafiący zadbać o swoją artystyczną karierę, trzymający ją twardo w pijarowych ryzach. Śledząc jego profil można odnieść wrażenie, że jest jednym z najważniejszych polskich pisarzy młodego pokolenia.

Książka „Jak nie zabiłem własnego ojca i jak bardzo tego żałuję” ukazała się w 2021 roku i wedle krytyków i (części) publiczności, stała się ważnym głosem sumienia w dyskusji o eutanazji, cierpieniu, stanie polskiej służby zdrowia, umieraniu i życiu jako takim. Trudno się dziwić zachwytom postmieszczańskich krytyków, bowiem proza Pakuły idealnie wpisuje się w modny w ostatnim czasie w Polsce model literatury, który Adam Wrotz w tekście „Czy bohater polskiej powieści kupił już sobie komputer” opublikowanym w czerwcu 2023 roku na stronie „Dwutygodnika” określił „prywatnym”, a który ja nazywam „bebechowatym”, gdyż pozwala z każdej emocji uczynić manifest wolności i niezależności jednostki. To subiektywna emocja staje się światem przedstawionym, zastępuje bohatera i fabułę, wyznacza hierarchię i jest podstawową dominantą książki.

Pakuła doskonale opanował bebechowaty model kreowania literackiej rzeczywistości, a do tego swoją „historię” wypełnił niezbędnymi ingrediencjami post miejskich elit; mamy więc tutaj wkurw na świat przestarzałych form, katolików, księży i biskupów (koniecznie trzeba ich wszystkich zrównać z pedofilami), Jana Pawła II, religię, ogłupiałe, niewyedukowane demokratycznie społeczeństwo, system zdrowia, obrzędy, tradycje, a nawet ubiór sióstr zakonnych. Mamy też jedynie słuszne polityczne manifesty, obowiązkową listę lektur współczesnego intelektualisty, elementy skatologii, ekshibicjonizm, masturbację, minetę, wolność seksualną i czułość małżeńską wyrażoną w litanii erotycznych form. Jednym słowem ulubione imaginarium post mieszczan. A ponieważ świat nie jest taki, jaki oni sobie wymarzyli, wolno im wykrzyczeć wszystko, każdą złość, każdą frustrację, w każdej formie. Rewolucja wymaga ofiar, a ból i cierpienie usprawiedliwia wszelką nienawiść, bo nienawiść (ale tylko ta post mieszczańska) jest narzędziem rewolucji, która ostatecznie pozwoli zmieść z powierzchni zmurszały porządek. Werbalna gilotyna ścina więc przeciwników bezlitośnie.

Sukces książki szybko został zdyskontowany. Na początku 2023 roku odbyła się podwójna premiera spektaklu przygotowanego na podstawie książki i wyreżyserowanego osobiście przez autora, prezentowanego jednocześnie na deskach Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie i Teatru Żeromskiego w Kielcach. Od kilku tygodni zapis tego przedstawienia jest dostępny na platformie VOD TVP. Za darmo. Pakuła okazał się lepszym reżyserem niż pisarzem, ale strzeliste deklaracje krytyków jakoby było to jedne z najważniejszych spektakli ostatnich lat, należy uznać za przesadę. Ale słowo przesada jest kluczem do książki, spektaklu i recenzji, normą obowiązującą we współczesnym post mieszczańskim świecie.

„Jak nie zabiłem własnego ojca i jak bardzo tego żałuję” to wedle słów samego autora dziennik umierania, opowieść o cierpieniu. Umiera na raka ojciec autora-narratora, cierpiąc przy tym niemiłosiernie, cierpią także bliscy i przede wszystkim narrator. Cierpi on chyba najbardziej, bo to o jego cierpieniu jest książka. O cierpieniu i wkurwie, które to cierpnie jeszcze implikuje – wkurwie na świat, katolików, Kościół, lekarzy, cierpienie i samego siebie. Przepotężne jest to cierpienie, co autor-narrator dość bezkompromisowo próbuje nam udowodnić poprzez liczne wulgaryzmy, krótkie, intensywne zdania, hiperbole, wykrzyknienia, wyliczenia. Aczkolwiek między jednym wkurwem, a drugim, wedle postmodernistycznej receptury, zamieszcza także w książce swój dramat „Lem vs. P. K, Dick”, który także w jakimś sensie o absurdalnym i pogmatwanym, bo podświadomym wkurwie traktuje. Narrator cierpi przede wszystkim dlatego, że nie może zabić własnego ojca, który także cierpi i chce umrzeć. Ojciec prosi syna, a w zasadzie nie tyle prosi, co nakazuje mu, by ten skrócił jego męki. Ale nie da się, bo kościół, biskupi, pedofile w sutannach i obleśny Jan Paweł II nie pozwalają. Narrator więc cierpi, bo nijak nie może się przełamać, bo choć kościoła, religii i obrzydliwych, spasionych biskupów nie znosi, to nie umie się przemóc i znaleźć sposobu, by zakończyć mękę własnego ojca. Czuje się więc złym synem, który zawiódł.

Fakty. Jedną z podstawowych kategorii myślenia autora-narratora jest racjonalizm i wiara w naukę, postęp, edukację i oświecenie. Co jakiś czas powtarza więc, że liczą się tylko fakty, nie wartości, odwołując się do tej czy innej publikacji.Tymczasem cała opowieść zbudowana jest na emocji. Jego emocji, a emocje to nie są fakty – to są wartości, wszak autor-narrator wyraźnie narzuca nam swoją wizję świata i swoje emocje, czyni nadrzędnymi nad innymi. To one porządkują świat, budują hierarchie i… wartości. W ten sposób dokonuje się akt wartościowania. Emocje nie są bowiem oparte na racjonalnym podłożu, są pozaracjonalne, antyracjonalne. A więc jednak wartości…

Starożytni Grecy uważali, że prawdziwe i szczęśliwe życie wypełnia zarówno zło, jak i dobro, cierpnie i radość. Fatum, fortuna, tragizm – życie nieprzewidywalne, zbyt nieokreślane, by je zrozumieć. Katharis oczyszczało, ale poprzez litość i trwogę czyli poprzez cierpienie. Cierpienie, które jest doświadczeniem każdego na tym łez padole: biedaków i króli, mędrców i głupców, świętych i łotrów. Nie ma ucieczki przed cierpieniem. Owszem, filozofowie poszukiwali odpowiedzi na pytanie skąd się bierze zło, cierpnie, szukali recept, dróg szczęścia, zapomnienia, zrozumienia. Ale ostateczne wnioski od wieków pozostają te same: cierpienie jest częścią naszej egzystencji, nieodzowną składową ludzkiego życia, być może jego esencją lub skutkiem ubocznym. Bo jak mawiał Eklezjasta – wszystko to marność, marność nad marnościami. Czy to oznacza, że musimy godzić się na każde cierpienie? Nie. Ale czy można je zagłuszyć wywrzeszczaną piramidą wulgaryzmów? Czy to w jakikolwiek sposób przybliża nas do zrozumienia? Daje ulgę? I czy warto poświęcić czas na książkę, która jest narcystyczną autoterapią autora-narratora? Co może nas obchodzić czyjaś histeryczna bezradność, skoro dość mamy własnych?

Tak, umieranie jest nieprzyjemne, cholernie nieprzyjemne, ale dopóki nie stanie się naszym doświadczeniem to, choć strata boli, oswajamy je w sobie i żyjemy dalej: z naszymi lękami, radościami, pragnieniami, z naszym mniej lub bardziej uzasadnionym gniewem. Ale w umieraniu innych najbardziej porażające są emocje umierających, nie nasze, to ich cierpienie, ich wyraz twarzy, ukazuje prawdziwe oblicze śmierci, życia i cierpienia.

Tymczasem, wbrew powszechnym zachwytom, w opowieści Pakuły nie ma niczego tragicznego, nie wzbudza ona litości i trwogi. Nieznośny patos rozmemłanego gniewu autora-narratora sprawia, że umieranie pozbawione jest swojego głęboko tragicznego wymiaru. Cierpienie autora-narratora poprzez swoją niedojrzałą emocjonalność i pełnowymiarowość staje się histerią bezsilnego post mieszczucha, który pozostaje bezradny wobec własnej bezradności, zderzając się z prawdziwym życiem, które jest inne od opisanego w książkach, poradnikach, mediach – wyśnionego, wykreowanego, post mieszczańskiego. Życia, które celebruje „ja”, które „ja” uświęca, w którym rozgrzesza się każde świństwo, tłumacząc to wolnością „ja”, koniecznością uwolnienia się od obciążeń, społecznych przesądów i fałszywych prawd.To „ja” pozostaje więc roszczeniowe, żąda, oczekuje, tupie nogą. Ale życia nie da się zatupać, nie da się zakrzyczeć, nie da się śmierci i cierpienia zasypać lawiną bluzgów. Wiemy to już od co najmniej od kilku tysięcy lat.

Tymczasem autor-narrator cierpieć nie chce, bo cierpienie, które jest jednym z najbardziej ludzkich doświadczeń jest antyestetyczne, antyludzkie. Tupie więc ze złości nogą – tup, tup – przeklina, wścieka się i znów tupie – tup, tup. A do tego w tle są wybory, w których gra toczy się o wysoką, wedle autora-narratora, stawkę i których wynik podbija frustrację. Wszystko dlatego, że społeczeństwo, że ciemnogród, że nawet własna siostra okazuje się być intelektualną abnegatką, kołtunką, betonową integrystką. W tym natłoku uzewnętrznionych auto emocji twarz umierającego ojca pozostaje niewidoczna, choć objawia się w upiorny sposób w finale spektaklu, stając się kolejnym akordem narcystycznego ekshibicjonizmu. Nieustanny lament autora – narratora  sprawia, że głęboki uniwersalizm jednostkowego cierpienia, które powtarza się na końcu każdego ludzkiego życia jest niemal nieobecny. Owszem, poznajemy fizjologiczne opisy cierpienia ojca, mamy fragmenty, w których pojawia się on ze swoimi emocjami, ale są one szczątkowe, przytłumione i przytłoczone przez emocje wszechpotężnego ego autora-narratora. Bo to on zawłaszcza wszystko. Także cierpienie własnego ojca. Ciepieniem ojca się syci, wywiesza go na sztandary i tworzy swój własny cierpiętniczy mit. Mit ofiary. Ulubiony mit post mieszczaństwa.

Z domniemanej lub prawdziwej straty Jana Kochanowskiego – „niepobożnej śmierci” Urszulki – narodził się mini traktat filozoficzny, w którym poeta konsekwentnie i momentami brutalnie weryfikuje obowiązujące w jego epoce dogmaty renesansowego humanizmu, które sam żarliwie wyznawał, by dotrzeć ostatecznie do zrozumienia ludzkiej egzystencji, które zawiera w prostym motcie. Kochanowski stawiając w centrum siebie, pyta się o świat. Jego zindywidualizowany ból pozostaje uniwersalny. Intymną wersję cierpienia związanego ze śmiercią matki zaprezentował Sufjan Stevens na płycie „Carrie and Lowell”. Nie ma na niej krzyku, nie ma tupania, jest za to głęboki, rozdzierający ból wyrażony w sposób kameralny, wyciszony i liryczny. Wstrząsająca jest to płyta. Uniwersalizm pozornie banalnej konstatacji – „We’are all gona die – w finale „Fourth of July” przeszywa na wskroś swoja prostą bezkompromisowością. I Kochanowski i Sufjan Stevens cierpią, ale nie są ofiarami. Horyzont myślowy Pakuły nie sięga tak daleko, nie wychodzi poza „ja”, poza wkurw i momentami bezmyślny wrzask. Ma się bowiem wrażenie, zapewne mylne, że on się tym cierpieniem syci, a może nawet napawa, że w tym cierpieniu może przyjąć rolę ofiary. A przecież bycie ofiarą w dzisiejszych czasach wzmaga współczucie i zainteresowanie. Szczególnie jeśli tworzy się literaturę prywatną, bebechową. Bycie ofiarą zwalnia także z odpowiedzialności.

Autor-narrator w gruncie rzeczy falsyfikuje świat przedstawiony, sprytnie wprowadza nas w błąd, maskuje rzeczywistość. Bo tak naprawdę nie dowiemy się dlaczego nie zabił swego ojca. Dowiemy się tylko, jak bardzo tego żałuje. Pakuła jak na wzorcowego autora literatury bebechowej

przystało zrzuca odpowiedzialność na innych. To nasze zaborcze i toksyczne matki, ojcowie alkoholicy i przemocowcy, zabobonne babki, to społeczeństwo zaplątane w kołtuństwie, w przesądach winne jest braku sprawczości współczesnych inteligentów. Gdzieś w tle chochoł wciąż rzępoli swą upiorną melodię niemocy, a autor-narrator  wykrzykuje, że nie mógł ulżyć swojemu ojcu, bo społeczeństwo ogłupione przez opium dla mas, Kościół itd… On jest ofiarą systemu. Wygłasza nienawistne teksty, bo społeczeństwo nie dorosło do jego emocji. Podobnie jak XIX-wieczni inteligenci, którzy Żydów obwiniali za swoje niepowodzenia, za swoją „chochołowatość” autor-narrator, post mieszczański inteligent XXI wieku, zrzuca odpowiedzialność na katolików i Kościół. I nienawidzi ich. Wiadomo Bóg nie istnieje, wolna wola poszła do lamusa. Nie jesteśmy już zależni od siebie, ale od cudzych traum, które nam wtłoczono w procesie wychowania, edukacji i socjalizacji. Zdjęto z nas odpowiedzialność, możemy ulewać emocje i dawać wyrazy frustracji. Wdzięczna publiczność z pewnością poda śliniaczki.

Tymczasem autor-narrator ma narzędzia, żeby spełnić prośbę swojego ojca, a jeśli nawet okazałyby się one niewystarczające, to nie wykazuje determinacji, by je znaleźć. Dlaczego zabrakło mu odwagi, by zmierzyć się z rzeczywistością, by stanąć na czele rewolucji, by rzucić realne wyzwanie światu? Dlaczego czując wkurw wobec systemu, nie chce go spektakularnie wysadzić w powietrze? Jego bunt polega na przywołaniu wpisu z Wikipedii poświęconego eutanazji i wypisanie na swoim rewolucyjnym sztandarze hasła, że trzeba podjąć dyskusję na ten temat. Dyskusję, która doprowadzi do legalizacji eutanazji. Po co dyskutować skoro znamy rezultat tej dyskusji? Czy warto tracić czas? Miałki to rewolucjonista, które ma siłę, by brutalnie, momentami ordynarnie spostponować werbalnie domniemanego wroga, ale nie ma w siły, by ruszyć na barykady. Woli celebrację własnego cierpienia.  

Jest więc autor-narrator zdegradowaną wersją bohatera romantycznego, który cierpi, ale w tym cierpieniu tak jest wygodnie urządzony, że nie stać go, by rzucić zuchwałe wyzwanie Bogu, nawet za cenę bluźnierstwa czy wspiąć się na Mont Blanc. Strach i Imaginacji idą pod rękę z chochołem. A w finale, po wszystkim zamiast stanąć przed plutonem egzekucyjnym, można rozładować napięcie spektakularną masturbacją. Trzeba przyznać jest to głęboko intelektualne przeżycie śmierci najbliższej osoby. Nie szkodzi, można bowiem to cierpienie przekuć w książkę, spektakl i budować swoją literacko-teatralną pozycję. Warto więc było.

Męcząca jest ta niewielka objętościowo książka, nieznośna w swoim histerycznym diapazonie. 

Zamiast współczucia w obliczu śmierci drugiego człowieka pojawia się obojętność, a czasami zwykła irytacja. Literacko też nie zachwyca, momentami odstręcza banalnością języka, a dynamikę opowieści budują liczne, choć niezbyt wyrafinowane wulgaryzmy. Ale jakie to ma znacznie, skoro autor porusza ważne społecznie tematy. Tylko czy aby na pewno? Czy cytat z Wikipedii, brutalny i powiedzmy to uczciwie, prymitywny antyklerykalizm i bluzgi wystarczą, by przez współczesnych krytyków zostać okrzykniętym głosicielem ważnych społecznych kwestii? Jak się okazuje w imię solidarnej plemienności – tak. Czy fakt, że kilku nieempatycznych lekarzy poniosło konsekwencje zmieni coś w całym systemie służby zdrowia, która jest śmiertelnie chora? Nie. Czy ta książka zbliża nas do prawdy o cierpieniu, śmierci i bólu. Nie. Jest tylko i wyłącznie zapisem rozhuśtanej histerii. Wiele razy leżałem w szpitalu, widział umieranie, cierpienie, brud i smród śmierci, towarzyszyłem w tym umieraniu. I zaiste jest to znacznie głębsze doznanie, niż opisane przez Pakułę. „Rozumem ma uprzedzić, co insze czas goi”.

Na szczęście, o czym już pisałem, Pakuła jest lepszym reżyserem, niż pisarzem. Udało mu się bowiem w teatralnej realizacji ową bebechowatość zneutralizować. I słusznie, gdyż przeniesiona jeden do jednego na scenę byłaby jeszcze bardziej nieznośna i pretensjonalna. Uciążliwą narcystyczność gniewu, została złagodzona dzięki rozpisaniu męczącego monologu na głosy, przez co czemu zyskał on na dynamice i różnorodności. Dwóch aktorów wygłasza kwestie autora-narratora, każdy inaczej, jednakże z pewną powściągliwością, niekiedy ironicznym dystansem, dzięki czemu mniej w tym zawodzenia i celebracji własnego cierpienia. Opowieść, niemal pozbawiona jest także politycznych wstawek, co sprawia, że staje się bardziej zwarta. Markowany dialog podkręca tempo, nadaje rytm niemal w gruncie rzeczy statycznemu spektaklowi. To prosty, ale trafiony pomysł. Ciekawym konceptem jest także „powierzenie” wszystkich ról, także kobiecych, mężczyznom, co może stanowić odwołanie do teatru antycznego. Ale do katharsis jest daleko, choć są momenty poruszające. Te najbardziej liryczne, albo te w których aktorzy niczym litanie lub mantry wygłaszają wspólnie ważne kwestie. Ten prosty zabieg rytmizacji wzmacnia celebrację cierpienia na szczęście w sposób dyskretny i niezbyt nachalny.

Nie bez znaczenie jest także fakt, że w spektaklu udało się zachować balans pomiędzy scenami poważnymi, a ironicznymi czy wręcz groteskowymi. Nawiasem mówiąc te ostanie są znacznie ciekawsze, niż wkurzone monologi głównego bohatera. Rozbijają one pewną hieratyczność, nie pozwalają na łatwy sentymentalizm i niwelują celebrację, która poprzez nieuchronność śmierci  musi przecież nadejść. W finale mamy kapitalną parodię Vaya Con Dios – scenę, która poprzez śmiech przynosi ulgę, pokazuje niezbędny dystans do opowiadanej historii i jest niczym dramat satyrowy po trylogii w czasie Dionizji Wielkich. Ale radość trwa tylko chwilę, bo oto docieramy do granic tandetnego sentymentalizmu i płytkiego ekshibicjonizmu: na ekranie widzimy zdjęcie ojca autora na łożu śmierci. Przyznam, że dawno nie widziałem tak strywializowanej, zmerkantylizowanej czyjejś śmierci. A szkoda, bo scena śmierci ojca, odarta z patosu, histerii, nasycona zmęczeniem i na swój sposób zabawnym nieporozumieniem pomiędzy domownikami, jest znacznie lepszą, bardziej uniwersalną pointą niż owo naturalistyczne zdjęcie, które razi ekshibicjonistyczną dosłownością.

To dobry, zgrabnie zaadaptowany, choć nie wybitny spektakl, którego siłą jest prostota teatralnych środków, oszczędna, ale precyzyjna gra aktorska oraz odpowiednie proporcje pomiędzy powagą, a ironią. Tylko tyle i aż tyle. Nie ma w nim jednak wewnętrznych sprzeczności, „dialektyki”, różnych perspektyw, niedomówień, pytań, wątpliwości, różnorodności – nie ma prawdziwego teatralnego mięsa, który czyni spektakle ponadczasowymi, w których czujemy twardą, brutalną walkę różnych racji, które szarpią nas ze wszystkich stron, odzierając nas z obojętności, wywołując litość i trwogę. Nie tym razem, bowiem spektakl Pakuły to opowieść zbudowana na jednym, w dodatku wysokim i mocno emocjonalnym akordzie, wzmocnionym nieszczęsnym vocoderem nieuchronności i przewidywalności – od czasu do czasu zakłócanym, nieco bardziej zdystansowaną nutą. Od pierwszych do ostatnich minut jest to sentymentalna melodia, o nieco narcystycznym cierpieniu głównego bohatera, zredukowanym do roli statysty i stękającym od czasu do czasu z bólu ojcu oraz o rodzinnym chórze, w którym rolę koryfeusza pełni autor – narrator. Mimo wszystko dobrze się to ogląda, choć bez wzruszeń i nadmiernych emocji. Ot, solidna teatralna konfekcja.

Dlaczego słaba książka i solidny, choć nie wybitny spektakl, zyskały aż takie uznanie w oczach krytyki i zostały wyniesione znacznie ponad stan? Historia literatury, teatru czy szerzej kultury zna mnóstwo przypadków dzieł, które przez współczesnych zostały ocenione przesadnie wysoko, by z czasem przepaść w pamięci potomnych. Telewizyjna premiera spektaklu Pakuły i liczne entuzjastyczne recenzje, które pojawiły się w ostatnich tygodniach, są jednak dobrym pretekstem, by postawić pytanie czy polska krytyka nie zamknęła się w środowiskowej enklawie, swoistej bańce, czy nie zatraciła umiejętności patrzenia poza własne horyzonty myślowe, przedkładając intencjonalne formatowanie świadomości odbiorcy ponad krytyczne, obiektywne myślenie? Dlaczego w polskiej krytyce dominuje emfatyczna przesada, poszukiwanie głębokich sensów, nadbudowywanie znaczeń, tam gdzie mamy do czynienia z banałem i wtórnością, za każdym razem, gdy dzieło wpisuje się w ten czy inny modny trend? Dlaczego pozornie słusznego z punktu widzenia danego środowiska dzieła nie można skrytykować, rzetelnie opisać, tylko trzeba wymyślać piętrowe znaczenia? Bo pasują do tej czy innej wizji świata, są ideowo słuszne. I dotyczy to także, choć w mniejszym stopniu, też tej „drugiej strony”.

Do tego dochodzi nieustanne nienasycenie, pogoń za „nowym”, jakby polska krytyka cierpiała na neurotyczne prze bodźcowanie i błyskawicznie się nudziła. Stąd permanentne kreowanie chwilowych zjawisk i poszukiwanie nowych nazwisk, brak głębszej i rozciągniętej w czasie refleksji, powściągliwości, która uwzględniałaby czasowy dystans. Szybko, łatwo, natychmiast – wywyższanie, wynoszenie. Byle debiut wzbudza entuzjazm, który sprawia, że niedawni bohaterowie muszą zejść na dalszy plan i ustąpić pola kolejnym ulubieńcom. I tak się to miele, jakby to było MTV, a nie literatura, jakby krytycy zapomnieli, że prawdziwy charakter pisarza objawia się w kolejnych książkach. Wśród wydawców jest takie mądre przekonanie, że zadebiutować jest w miarę łatwo, ale skalę głosu poznajemy dopiero przy mniej więcej trzecim dziele.

Środowiskowość polskiej literatury, jej zamknięcie w zaklętym kręgu tematów i motywów, ograniczenie się do własnej „bańki”, psuje krytykę, której oddziaływanie już od wielu lat ma coraz bardziej marginalne znaczenie. Nie otwiera też pola do żadnej dyskusji, która zburzyłaby komfort określonych środowisk. Bluzgi Pakuły wzbudzają zachwyt, bo są manifestem rewolucji post mieszczańskiej i poprawiają samopoczucie post mieszczan, ale bluzgi wymierzone w post mieszczańskie myślenie eskalują gniew, krytykę i zazwyczaj kończą się nawoływaniem do wykluczenia. Nie ma żadnej dyskusji. Są tylko określone stanowiska.

Niestety psuje to też literaturę, która zamyka się w pułapce modnych tematów, nie potrafiąc wyjść poza środowiskowe ograniczenia. Już od jakiegoś czasu wydawcy głośno lamentują, że polska literatura sprzedaje się źle, że poza wyjątkami nie wzbudza zainteresowania czytelników. Nie mogą zrozumieć dlaczego tak się dzieje. Być może dlatego, że zamknęła się ona w sali pełnej luster i przegląda się tylko swojemu odbiciu, wspierana przez przebywających w tej samej sali krytyków. Wszyscy podobni do siebie. Ten środowiskowy mariaż krytyków i literatów ogranicza horyzonty myślowe polskiej literatury, gdyż wszyscy patrzą w to samo lustro, przeglądając się wzajemnie. A wydawcy? Wydawcy też patrzą w lustro i podążają za opiniami krytyków, chcąc się przypodobać i pozyskać uwagę. Literaci, szczególnie ci młodzi, debiutujący, podejmują tematy, który przypadną do gustu wydawcom i krytykom i tak mamy karykaturalne perpetuum mobile albo jak kto woli pogoń za własnym ogonem.

Książka Pakuły i rozgłos jaki zyskała nie jest jedynym przykładem tego swoistego chocholego tańca, ale doskonale pokazuje jaki mamy obecnie problem z polską krytyką literacką i polską literaturą. Można tylko mieć nadzieję, że w najbliższej przyszłości pojawi się ktoś, kto przerwie ten nudny taniec i rozbije lustra. A na razie można ze spokojem sięgać po klasykę. Więcej ona mówi o rzeczywistości, niż współczesne „arcydzieła”. Może dlatego, że jak mawiał klasyk: „to już działo się w wiekach, które były przed nami”.

tekst: Artur Mrozowski

Join Our Newsletter!

Love Daynight? We love to tell you about our new stuff. Subscribe to newsletter!

You may also read!

#wtonacjirecenzji.„Pingwin” – Gotham w wydaniu gangsterskim. Recenzja serialu na DVD

HBO Max stworzyło serial, który nie jest tylko kolejną cegiełką w rozbudowanym uniwersum Batmana. „Pingwin” to autonomiczna, brutalna opowieść

Read More...

#wtonacjirecenzji.„Śródziemie w cieniu legendy – Wojna Rohirrimów i trudny powrót do wielkości”

Historia staje się legendą! Władca Pierścieni: Wojna Rohirrimów przenosi nas 183 lata przed wydarzenia z kultowej trylogii Petera Jacksona.

Read More...

#wtonacjirozmowy. Ceremoniarz, ciemność i śląska mgła – rozmowa z Grzegorzem Brudnikiem

Kryminał noir ma się w Polsce coraz lepiej, a Grzegorz Brudnik właśnie dołożył do tej półki kolejną mocną pozycję.

Read More...

Leave a reply:

Your email address will not be published.

Mobile Sliding Menu