Łódź Kaliska to grupa artystyczna, która wyrosła na gruncie neoawangardy w 1979 roku, działająca w nurcie konceptualizmu, a dokładnie instalacji fotograficznych, filmowych oraz performansu. Później artyści działający w grupie przerzucili się na działania happeningowe i komentujące ówczesne życie. W najbardziej owocnym okresie wydawali manifesty, otwarcie wypowiadali się wobec problemów, które im nie pasowały i sprawnie łączyli codzienność ze sztuką. Dla wielu koncepty niezrozumiałe, ale po czasie okazuje się, że mają w sobie głębię i sprawnie wchodzą w dyskurs z realnością czasów absurdu. Wiele dzieł ma charakter transgresyjny, co nierzadko skutkowało krytyką i oskarżeniami o przekroczenie norm moralnych. Niedawno grupa świętowała swoje 40-lecie, a w październiku mieliśmy okazję odwiedzić Łódź w Łodzi na premierze najnowszej akcji, którą artyści zaprezentowali po znacznej przerwie.
Trzeba albo było kombinować, żeby wyjechać, albo zostać i stworzyć swój własny program walki z opresyjną rzeczywistością. I taki model stworzyliśmy, wolnościowy i niezależny. Szczerze mówiąc, trudno o lepszy czas. Wyszliśmy wtedy z galerii, bo przecież większość była państwowa, a później, gdy upadła komuna w roku 90 – tym, nie wiedzieliśmy czy do nich wracać. Ogólnie społeczeństwo po stanie wojennym nie wiedziało, co z tym wszystkim zrobić. To były bardzo ciekawe chwile – mówi o grupie Marek Janiak w rozmowie, którą umieściliśmy na końcu artykułu.
Przedmioty sztuki
W sztuce awangardowej odchodzi się często od znaczenia samego przedmiotu sztuki samego w sobie, do całości i zrozumienia należy dołożyć koncept, czas, idee, temperament i życie artysty – wtedy dopiero możemy analizować powstały produkt. Sama atmosfera wyrosła wokół współczesnego artyzmu przenosi nas w zupełnie inny wymiar. Towarzystwo zbiera się, rozmawia, debatuje, celebruje i tak było w tym przypadku. Niesamowite jest to, że po ponad czterdziestu latach Łódź Kaliska nadal przyciąga ogromne grono swoich odbiorców, którzy w splendorze twórczych spotkań dalej są gotowi rozmawiać o otaczającej rzeczywistości, której problemy artyści zamykają w danym dziele. Grupa działa w składzie: Marek Janiak, Andrzej Kwietniewski (rozstał się z grupą w 2007 roku), Adam Rzepecki, Andrzej Świetlik, Andrzej Wielogórski (Makary), w późniejszym okresie Sławek Bit.
14 października 2022 roku w Teatrze Monopolis w Łodzi odbyła się premiera dzieła „Makbet ŁK’a, szepty i podszepty”.
To opera syntetyczna, która jest daleko idącą przeróbką tekstu Szekspira. Sami twórcy przyznają, że spędzili nad oryginalnym tekstem wiele czasu, co jednak poskutkowało znaczącymi wnioskami. Całość akcji oparta jest na problematyce tytułowego Makbeta, jego rozterek, ambicji, dochodzących go głosów i dramaturgii wydarzeń, w których uczestniczył. Łódź Kaliska umiejscawia bohatera we współczesnym szumie informacyjnym i pyta, jakie podszepty męczą dzisiaj żyjących ludzi.
Złożone „dzianie się”
To, że dzieło wystawione zostało na deskach teatru, to nie znaczy, że ma ono tradycyjną formę. Od samego początku odbiorca bombardowany jest chaosem i mam wrażenie, że ma dowolność w przyjmowaniu komunikatów wyjętych z Szekspirowskiego dramatu. Grupa deklamuje, ale to indywidualna wrażliwość widza zdecyduje, co do niego dotrze. Mamy saksofon, na którym operuje Michał Urbaniak, a także głos operowego śpiewu w wykonaniu Karoliny Szymańskiej – Maziarz. Robienie zdjęć, wchodzenie po drabinie, z tyłu półnagie muzy. W tym całym tyglu padają pytania o ambicje, drogę i miejsce każdego członka akcji, a także i jego odbiorcy. Trudno określić linię prowadzącą, ale na koniec pozostajemy z wrażeniem właściwego początku i końca. Nie za długo, zwięźle i na temat. Jednak wnioski rodzić się będą później, bo jak piszą twórcy „Opera i Makbet solidarnie pozostawiają widza w bezradności”. Futurystyczny i dadaistyczny charakter opery rzeczywiście może wprowadzać w zakłopotanie, jednak otwiera pewne płaty myślenia.
Uzupełnienia
Operze wystawionej na scenie towarzyszył album w charakterze klucza interpretacyjnego, w którym znalazły się notatki, scenariusze i myśli. Ułatwia on w jakimś stopniu dojście do pointy całego wywodu. Niezwykle ważne są w nim zapisane refleksje członków Łodzi Kaliskiej, którzy dają upust swoim przemyśleniom. W nim znalazły się również miniatury fotografii wykonanych przez grupę, które zostały zaprezentowane w foyer, a które również komentują i uzupełniają sam przewód operowy. Tak podana całość sprowokowała licznie zebranych widzów do długich kuluarowych rozmów, zapytań i komentarzy.
Zapraszamy do przeczytania zapisu rozmowy z Markiem Janiakiem, współzałożycielem i członkiem Łodzi Kaliskiej
Po 40 latach jak wspomina Pan początki działania grupy? Jeśli miałoby to się odbywać dzisiaj to czy zdecydowałby się Pan na ten krok i dlaczego?
Ja myślę, że tak. Okazuje się, że 40 lat to wcale nie jest tak dużo. Wydawałoby się, że człowiek szczegółowo może nie pamiętać z tak długiego okresu, a jednak dużo się pamięta. I powiem szczerze, że te 40 lat minęło niesamowicie szybko i trudno uwierzyć, że to już i ile rzeczy udało się zrobić. Początki były, powiedziałbym, naturalne i oczywiste dla tamtego okresu. Po pierwsze, to był okres końca lat 70-tych, a cała druga połowa lat 70-tych i generalnie całe lata 70-te to był okres dojrzałego konceptualizmu, sztuki intelektualnej, która była dużą nowością w stosunku do etosu sztuki, którą spotyka się w szkole i edukacji kulturalnej. Życie w Polsce było przeniknięte pewną dozą romantyzmu, patriotyzmu, cierpiętnictwa, poezji smutnej i wzniosłej. Słabo, wbrew pozorom, przebijały się wątki z czasów wielkiej awangardy, typu Strzemiński i inni tego typu twórcy, w ogólnym dyskursie społecznym. Ta świadomość awangardy międzywojennej była w większości przenoszona w środowisku awangardy współczesnej, to znaczy tej awangardy konceptualnej, intelektualnej. I mimo, że Łódź miała wtedy największe i najważniejsze ówcześnie muzeum sztuki współczesnej i mimo, że miała uczelnię plastyczną, która była przesiąknięta tym Strzemińskim to wcale awangarda nie królowała w życiu miasta. I dlatego rodził się ten konceptualizm, który szczególnie dotyczył fotografii – a ja fotografią zajmowałem się już od szkoły podstawowej, wystawiając prace na wystawach najpierw dla dzieci, potem przez całe liceum i studia. Grupa Łódź Kaliska powstała w 1979 roku, a dla mnie jako człowieka to był dosyć ważny moment, bo to był rok, w którym akurat obroniłem dyplom, czyli zakończyłem studia. To jest taki moment, w którym człowiek wkracza w samodzielne życie, ale konkretnie w sztuce siedziałem już wtedy od prawie 8 lat, ale w fotografii bardziej emocjonalno – literackiej, fascynowała mnie cały czas ta awangarda konceptualna. I tak się narodziła grupa Łódź Kaliska. To było o tyle naturalne, że my się spotykaliśmy wcześniej na różnych imprezach. Paradoksalnie komunistyczna władza tworzyła dosyć dobre warunki do rozwoju artystycznego młodzieży, rozdawała pieniądze na różnego rodzaju plenery, wyjazdy i wcale na tych plenerach nie było jakiegoś przymusu tworzenia sztuki politycznej czy popierającej. Może kiedyś, ale z pewnością już nie w latach 70 – tych. Sztuka konceptualna, wydaje mi się, była dosyć wygodna dla ówczesnej władzy, bo ona nie dotyczyła polityki – obracała się jak każda awangarda wokół problemów sztuki dla sztuki. Sztuka tworzyła swój świat dla siebie, takie były założenia tego typu działalności artystycznej. Drugim odłamem, czy też przeciwnym skrzydłem sztuki, jest sztuka literacka, symboliczna, zamierzona w problemy społeczne i uciekająca od takiego chłodnego intelektualizmu, ale intelektualizm mnie fascynował, bo tej propagandy i symboliki miałem dosyć – i wszystkich nas fascynował. Tym zaczynaliśmy różnić się od środowiska młodzieżowej fotografii i podskoczyliśmy do tego środowiska starych, dojrzałych awangardzistów jak Warsztat Formy Filmowej, grupy Permafo i całego środowiska konceptualnej sztuki, które powstało na tak zwanym Zachodzie, ale w Polsce już się prężnie rozwijało. Polacy w tym konceptualizmie się odnaleźli, może z racji tego, że była to jedyna aktywność artystyczna, którą bez skrępowania można było rozwijać, bo władza jej nie rozumiała, a przez to nie była zagrożeniem. Powstały przecież znaczące, świetne galerie i pisma z tym związane. Polska sztuka konceptualna, według mnie, była najlepsza na świecie. Lepsza od amerykańskiej, brytyjskiej i wszelkiej innej – przywołuję tutaj między innymi działania Warsztatu Formy Filmowej, które przecież w świecie filmu były czymś naprawdę niezwykłym. I na ówczesne lata była to najbardziej skrajna propozycja, ale ponieważ byliśmy za żelazną kurtyną to bardzo słabo to wszystko się przebiło do historii sztuki światowej. Z pewnością za słabo. Tak czy owak warto było się tym fascynować. No i się fascynowaliśmy, ale rzeczywistość pędziła. I nie było trzeba długo czekać, aż stan wojenny spowodował, że chwilowo sztuka opadła i ważniejsze stało się to tradycyjnie rozumiane życie – myśmy chwilowo też zdążyli się zmęczyć tym konceptualizmem i początek Łodzi Kaliskiej paradoksalnie był buntem wobec sztuki intelektualnej i zaczęliśmy tęsknić za komentowaniem rzeczywistości, za byciem szczerym wobec własnych emocji, które nigdy nie są czysto intelektualne i których nigdy w całości konceptualizm nie odzwierciedli. Konceptualizm to jest taka sztuka od święta, którą robię sobie jak nic mnie nie martwi i sobie mogę porysować kwadraty i powymyślać dowcipne, zawiłe i często niezrozumiałe konstrukcje intelektualne. Natomiast jeśli przez sztukę chcemy pokazać to co nas naprawdę dotyka, niepokoi i wpływa na nasze emocje to konceptualizm przydaje się tutaj bardzo wąsko. Trzeba wtedy jednak zahaczyć o obszary sztuki literackiej, symbolicznej, czyli takiej, jak na przykład pop-art. I zaczęliśmy do tego wracać. Dlaczego o tym mówię? Dlatego, że te początki Łodzi Kaliskiej trafiły na świetny moment rozwoju historii, rozwoju sztuki, wszystko się wtedy przewartościowywało, a stan wojenny był całkiem ciekawym przeżyciem. Trzeba albo było kombinować, żeby wyjechać, albo zostać i stworzyć swój własny program walki z opresyjną rzeczywistością. I taki model stworzyliśmy, wolnościowy i niezależny. Szczerze mówiąc, trudno o lepszy czas. Wyszliśmy wtedy z galerii, bo przecież większość była państwowa, a później, gdy upadła komuna w roku 90 – tym, nie wiedzieliśmy czy do nich wracać. Ogólnie społeczeństwo po stanie wojennym nie wiedziała co z tym wszystkim zrobić. To były bardzo ciekawe chwile. I trzeba mieć ogromne szczęście, żeby trafić na taki moment w takim wieku, czyli kiedy ma się 25-27 lat, kiedy człowiek jest już dorosły, ale nie ma jeszcze wielu obowiązków i ogromne poczucie wolności i niezależności, a po okresie opresji otwierają się niebotyczne perspektywy. Niesamowite było to poczucie nowości, tworzenia się świata na nowo. I to był też dobry okres do tworzenia sztuki, która zwracała się w stronę samostanowienia – sztuki istotnej życiowo, ale też ciekawej intelektualnie. I my z kolegami stworzyliśmy program, który zajmuje stanowisko wobec problemów społecznych, ale nie bezpośrednio, publicystycznie. Tylko odnosząc się do tego jak zdefiniować kondycje pojedynczej osoby w stosunku do całości świata polityki, edukacji, do tego co daje nam siłę, a z drugiej strony zniewala i trzeba umiejętnie lawirować, żeby siebie obronić. Zawsze staraliśmy się postępować w zgodzie z własnym sumieniem. Gdyby, tak jak w pytaniu, miałbym się zdecydować na to jeszcze raz to musiałby być ten sam wiatr historii. W każdym razie ja nic nie żałuję z tamtego okresu, to był dobrze wykorzystany czas – podczas stanu wojennego i potem w latach 90 – tych. Znaleźliśmy pole do tego, by ujawniać własne niepokoje czy radości.
W trakcie Pana wypowiedzi przypomina mi się cytat Kantora, że “sztuka nie ocali świata, tylko jednostkę”. I jak Pana słucham to widać, że nie pchaliście się na pierwsze afisze, a mieliście personalnie przyjemność z tego, że mogliście tworzyć i zaczęło się wtedy dziać coś dobrego. Wybrzmiewa w tym wszystkich charakter Waszego procesu twórczego – koncept był ważny. Od razu zapytam o tryb Waszej pracy. Czy to wszystko rodziło się w Waszych pokojach, kawiarniach i spotykając się rozmawialiście o zupełnie nowych pomysłach, czy wygrało połączenie doświadczeń akademickich i hobbystycznych? Jak rodziły się te koncepty, które potem finalizowaliście?
Żaden autor nie odpowie Panu jak rodził się pomysł, bo nikt tego nie definiuje, tego nie da się tak łatwo opowiedzieć (śmiech). Natomiast grupa Łódź Kaliska pracuje i pracowała w zasadzie w dosyć podobny sposób, ale ma jakby dwie warstwy tej współpracy. Jedna to jest taka, że pracuje się wspólnie, ale każdy indywidualnie robi jeszcze coś innego. Każdy ma inną metodę na życie i ma trochę inną osobowość. Ja jestem takim niesłychanie konsekwentnym intelektualistą, oczywiście nie stronię od emocji, ale muszę mieć wszystko racjonalnie wyjaśnione i zdefiniowane przez siebie. Na przykład Andrzej Kwietniewski jest bardzo inteligentny, lubił się uczyć, ale taki wiecznie niespokojny. Ciągle zmieniał obszar działania, fascynowały go nowe narzędzia, to on wprowadzał do Łodzi Kaliskiej film, nowe media, dlatego, że go to wciągało. Ja byłem siłą konstrukcji, on był siłą destrukcji i to się fantastycznie uzupełniało, bo obaj akceptowaliśmy to wszystko – byliśmy tworem intelektualno – metodycznym. Świetlik był natomiast fotografem najlepszym z nas, mimo, że wszyscy się tym zajmowaliśmy. On jako jedyny żył z tej fotografii i to jest w nim dalej – patrzenie na świat przez obiektyw, wyczulenie na światło, kompozycję kadru i tak dalej. Andrzej załatwiał tę sprawą wizualną. Kłóciliśmy się na tych planach i nadal się kłócimy niesamowicie, bo to czasem było aż za estetyczne, przewalczamy swoje koncepcje, ale on jest skrupulatny i dokładny, technologiczna baza bezpieczeństwa. Wiedzieliśmy, że dzięki niemy te rejestracje będą na najwyższym poziomie i nie zostaną sknocone. Wielogórski natomiast jest świetnym aktorem i również destruktorem – chochlikiem tworzonej konstrukcji intelektualnej. Rzepecki skupiony, zgrywus, egoista, który pokazuje jak szanować siebie. To jest taka banda ludzi, która się świetnie uzupełnia i można powiedzieć, że naprawdę każdy wykorzystuje grupę egoistycznie dla siebie na tyle na ile grupa na to pozwala. I odwrotnie, grupa wykorzystuje nasze personalne zdolności. To zawsze jest tak, że uzyskuje się dużo, gdy grupa się sumuje, ale też dużo się traci. Szczególnie na wolności. Czasem pomysły są atakowane, ale potem reszta dorzuca do nich coś swojego i zaczyna się robić coś bardzo ciekawego. Te pomysły powstawały bardzo różnie. Często coś we mnie drzemie. Na przykład bez przerwy od dwóch lat gadam, że największym problemem cywilizacyjnym jest problem ambicji, czyli tej siły, która niby nas pobudza do rozwoju, ale która w wymiarze społecznym jest destrukcyjna, bo ona popycha ludzi do walki. Realizacja własnych ambicji tworzy konflikty, w najwyższym wymiarze nawet wojny. Upraszczając, cały czas mówię o tym chłopakom, ambicja jest matką wszelkiego nieszczęścia. Jeśli nie umiemy jej opanować to robimy głupoty. Z kolei w czasach Kultury Zrzuty wiele czasu poświęcaliśmy problemowi akceptacji społecznej, relacji akceptacji i wolności w sztuce. To są takie problemy, o których rozmawiamy. Ale czasem ktoś coś zauważy, jak na przykład Rzepecki kiedyś przyszedł i mówi, że przeczytał artykuł, w którym odkryli, że w grobie Kochanowskiego była czaszka kobiety, a nie mężczyzny. No i mówimy, że to jest bardzo ciekawe! Ukujmy taką teorię, że Kochanowski był kobietą! W XVI wieku bardzo inteligentna kobieta, jeśli nie była królową, to w żadnej pozycji nie miała szans zaistnieć społecznie. Ale jakby się przebierała za faceta to by zrobiła wszystko, co chciałaby. Więc stwierdziliśmy, że pewnie Kochanowski był kobietą i zaczęła się dyskusja. Renesans, robimy zdjęcia, teoretyzujemy co musiał (czy musiała) by zrobić, jeśli byłaby kobietą w przebraniu faceta – broda! A więc pokazujemy ją w sytuacji prywatnej, czy z zaprzyjaźnionymi koleżankami, kiedy odkleja sobie tę brodę. Wtedy widać, że trochę to jest Kochanowski, ale się ujawnia, że jednak jest kobietą. I wtedy selfie, performans dla fotografii – ten następny człon tej koncepcji. Ale fotografia została wynaleziona w XIX wieku, a więc długo po Kochanowskim, więc co robimy? Stwierdzimy, że to jednak Kochanowski czy raczej Kochanowska wynalazła fotografię i zrobiliśmy takie zdjęcia niby na kamieniu, stworzyliśmy całą mistyfikację i cały tekst, w którym udowadniamy nasze teorie. To trochę odmityzowało tę taką nadętą historię i retorykę edukacji kulturalnej. Ale otworzyło też fajny dyskurs o kobiecie i relacji kobiety do społeczeństwa, do sztuki. Napisaliśmy dużo manifestów i uważam, że ten aspekt intelektualny musi być. Nawet ta opera, którą teraz zrobiliśmy ma konkretne warstwy i został wydany klucz interpretacyjny, w którym należy ją odczytywać, jak ją rozumieć. Na ile on jest poważny, a na ile jest drwiną z odbiorcy a na ile nie jest – to już niech sobie odbiorca rozstrzyga.
Rozumiem. Wspomniał Pan o ambicji – miałem pytanie o tym, co udało się z tego Szekspira wyłuskać. Stwierdzam w takim razie, że to ostatnie dzieło, oparte na “Makbecie” jest zwieńczeniem rozmów o tej ambicji.
Tak, ale “Makbet” jest jeszcze z jednej strony ciekawy, dlatego wzięliśmy go na warsztat. Mianowicie on porusza taki problem zauważany, ale niezbyt podnoszony. Chodzi o te szepty i podszepty – że jesteśmy bez przerwy narażeni na kontakt społeczny i ludzie czy sytuacje i media wpływają na nas i budzą bądź uśmierzają nasze ambicje. W “Makbecie” czarownice spełniają taką rolę, które budzą to w głównym bohaterze, ale też jego żona, czyli słynna Lady Makbet, podżega go w określonym, niemoralnym kierunku. I teraz pojawia się pytanie. Czy te podszepty budzą w nas drzemiącego szatana czy to jest nieprawda, czy one są tylko usprawiedliwieniem? Czy zewnętrzny impuls może uczynić nas innymi? To jest poważne. Nie tylko w jednostkowych sprawach. Na ile wpływ “czarownic” może nas modulować? Stąd ten Makbet i stąd ten tytuł. I na koniec stąd ten bałagan na scenie, który odwzorowuje społeczny szum, który nas otacza. Naraz ze wszystkich stron nas bombardują, media oszalały. Dźwiękowo i wizualnie. Już nie da się obejrzeć czy usłyszeć jednolitego przekazu. To są te podszepty, o których chcieliśmy powiedzieć.
Tak, to rzeczywiście jest istotny problem. Ale powoli dobijając do brzegu – chciałbym zapytać, nawiązując do specyfiki dzieł tworzonych przez Łódź Kaliską, jak ważne jest dzisiaj posługiwanie się intermedialnością przez współczesnych artystów i na ile w tym szumie jest to zasadne? Teraz idąc do teatru, w większości od razu wiadomo, że spotkamy się z interdyscyplinarnym, niejednolitym dziełem.
Szczerze mówiąc, to się staje samo i myślę, że nie ma co wartościować. Sztuka zawsze w jakiś sposób odzwierciedla czasy, w których żyjemy, więc na jej polu dzisiaj pojawi się ten szum, o którym mówimy. Oczywiście można znaleźć swoje pola – tak jak my w okresie Kultury Zrzuty tworzyliśmy dzieła, które docierały do 200, maksymalnie 500 osób i nie mieliśmy potrzeby docierania do 3 milionów. Każdy teraz skorzysta z mediów i multimediów na tyle, na ile będzie mu to potrzebne i taka będzie sztuka, różna. Jednych łatwiej będzie znaleźć, drugich trzeba będzie szukać. My, jako Łódź Kaliska, raczej dalej pozostaniemy w tej drugiej grupie.
Ostatnie pytanie. Na końcu premierowej opery, na ciszy zostaje pompatycznie odczytany manifest. Czy to jest zwiastun czegoś nowego, nowych zaskoczeń od Łodzi Kaliskiej czy raczej utwierdzenie w tym, co już robiliście?
Tak jak w tym manifeście, staliśmy się bardziej spokojni, mniej walczący. Mamy nadzieję, że rzeczywistość nam na to pozwoli. Jeśli będzie nas zmuszała do walki to pomyślimy, ale ja się już nawalczyłem. Bardziej skłaniam się teraz do miłości i akceptacji wszystkiego, innych ludzi, innych artystów.
Dziękuję za rozmowę, bardzo przyjemnie się Pana słucha. Pozostaje mi życzyć dalszych sukcesów i tego spokoju, o którym Pan mówi.
Dziękuję bardzo i wzajemnie. Do zobaczenia, do usłyszenia!