Jeśli chcesz w życiu osiągnąć sukces, musisz mieć obsesję na punkcie tego, do czego dążysz. Musisz poświęć siebie, zatracić się aby zrealizować marzenia. Nic i nikt nie powinien stanąć na Twojej drodze. Bycie dobrym to za mało. Trzeba wymagać od siebie perfekcjonizmu. Świat pamięta tylko geniuszy i liderów, przeciętni idą w zapomnienie.
Obrany cel powinien determinować wszystko co robisz. Miłość, przyjaźń, zdrowie – to wszystko musisz odłożyć na później. Dasz się zniewolić ludziom, których spotykasz na swojej drodze, bo cel uświęca środki.
Czy w myśl tych zasad próbował żyć 19- letni Andrew Neyman (Miles Teller) perkusista jazzowy, główny bohater filmu Whiplash? Co czyni człowieka wartościowym w oczach własnych i cudzych?
Film opowiada o szaleńczej, wręcz heroicznej pogoni za sukcesem i cenie jaką trzeba za to zapłacić. Jak przez lupę widzimy pasjonującą walkę dwóch silnych osobowości. Terence Flecher (J.K. Simmons) prowadzący szkolną orkiestrę motywuje swoich uczniów w sposób daleki od ideału. Robisz coś bezbłędnie, albo wcale – to jego motto. Jak z tym radzi sobie Andrew, musicie sami ocenić.
Jedno jest pewne, to wyboista, kręta droga okupiona krwią łzami i potem. To balansowanie na granicy utraty własnej godności i człowieczeństwa, które nie zawsze może doprowadzić do upragnionego sukcesu.
Film bezwzględnie trzeba zobaczyć. Porusza ważny problem, ceny jaką często musimy zapłacić za udział w wyścigu szczurów. Przyglądamy się pracy z liderem, który jest bezkompromisowy, manipuluje emocjami, początkowo dostrzegając zaangażowanie by potem drwić przyjmując pozę niemal sadysty.
Bardzo realistycznie, wręcz brutalnie pokazane są mechanizmy zachowań
jednostki w dążeniu do przejęcia władzy nad słabszym – w celu dążenia do
doskonałości. Film stawia też ważne pytania widzowi czy warto jest poddać się
takiemu traktowaniu za cenę realizacji marzeń i wejścia na upragniony szczyt.
Czy lepiej jest zaufać własnemu instynktowi i nie pozwolić na powstanie
toksycznych i destrukcyjnych relacji.
Z takimi sytuacjami i podobnymi zachowaniami mamy do czynienia w życiu
codziennym, dlatego film może być doskonałą lekcją dla kształtowania naszych
zachowań.
Przyznam, że pierwsze minuty seansu nie zachęcały mnie do dalszego oglądania. Momentami czarny ekran i mroczne sceny filmu skoncentrowane głównie w sali prób sugerowały na brak rozwoju akcji. Przy jednoczesnym braku sympatii do filmów muzycznych nie spodziewałam się że kolejne sceny budowane wokół gry na perkusji mogą mnie tak zahipnotyzować.
Reżyser i autor scenariusza Damien Chazelle wspaniale zaplanował budowanie napięcia. Bawi się niejako z widzem poprzez podświadome zadawanie pytań, gdzie jest granica w przekraczaniu swoich słabości i dążeniu do bycia perfekcyjnym. Jednocześnie reżyser stara się nie opowiadać po żadnej ze stron, pozostawiając to widzowi, wręcz zmuszając do zajęcia stanowiska i nie pozostawania obojętnym.
Z pewnością nie bez znaczenia dla filmu pozostaje fakt, że reżyser będąc w szkole średniej sam aspirował do roli perkusisty jazzowego i doskonale znał środowisko muzyków.
Z wypiekami na twarzy przyglądałam się poszczególnym wątkom, w których widać transformację postaci ich determinację i walkę ze słabościami.
Nie może oderwać oczu od każdej ze scen dopracowanych w najmniejszych szczegółach. Widzimy każdą kroplę potu i krwi w czasie prób i koncertów, każdy grymas na twarzy bohaterów. Kluczową rolę w filmie pełni muzyka, której autorem jest Justin Hurwitz. Z minuty na minutę buduje napięcie i ducha filmu. Wydaje się że aktorzy są nią wręcz przepełnieni. Film kipi jazzem, co współgra z biegiem akcji.
Wszystko to oddziałuje na widza, wzbudzając całe spektrum emocji, od przerażenia i smutku po zniecierpliwienie i ekscytację. Są momenty, że zadajemy sobie pytanie, czy Andrew walczy z tyranem w imię miłości do muzyki i pasji, w imię wiary we własny talent, czy też zatracił się w pogoni za sławą i sukcesem. Rozczarowujące jest to, że radość tworzenia i dzielenie się nią z innymi zostały zepchnięte na margines przez upokorzenie i radykalne metody nauczania. Ostatecznie widz może jednak dojść do wniosku, że bohaterowie są od siebie zależni co napawa smutkiem jeśli chodzi o ich dalszą przemianę.
W kluczowej scenie koncertu można dostrzec majstersztyk gry aktorskiej dwójki głównych bohaterów. Absolutną klasę pokazał J.K. Simmons jako Terrence Flecher. Moje odczucia do postaci którą grał zmieniały się z biegiem filmu, co było niecodziennym przeżyciem. Początkowo wstręt, wręcz obrzydzenie, aczkolwiek przeplatane niesamowitym przyciągającym magnetyzmen aktora. W dalszej części seansu dominowała refleksja o powodach jego zachowania i bolesnej samotności jaką przeżywał.
Film pozostaje na długo w pamięci, ze względu na trudne poruszane tematy. Jest swego rodzaju mikroświatem dwóch osobowości, w którym jedna destrukcyjnie wpływa na drugą. Daje też nadzieję, że nie musi tak być, że w życiu możemy spotkać nauczycieli-mentorów którzy będą nas wspierać nie z pozycji siły ale pomagać kształtować naszą kreatywność z zachowaniem i poszanowaniem naszej indywidualności.