Wczoraj w kinach odbyła się premiera dramatu biograficznego „Bohemian Rhapsody”, opowiadającego o zespole Queen i życiu Freddiego Mercury.
Wyreżyserowane przez Bryana Singera dzieło, serwuje widzom piękną podróż do lat 70tych i 80tych, pierwszy raz przedstawiając życie legendy w formie fabuły.
Wypełniony muzyką i wzruszeniami po same brzegi.
Film ukazuje ludzki wymiar artysty, który do dziś przez wielu uznawany jest za króla rocka XXw.
Jako muzyk ulepiony przez geniusz Freddiego Mercury, przyznam obawiałem się tej premiery. Trailer choć zachęcający, nie powalał na kolana. Postać Freddiego, w którą wcielił się Rami Malek, wymagała ogromnego kredytu zaufania ze strony tych, którzy na muzyce Queen się wychowali.
Na seans poszedłem z rezerwą. Jak się okazało niepotrzebnie.
Już od pierwszych scen widz wchodzi w świat Freddiego i do samego końca w nim pozostaje.
135 minutowy obraz pochłania bez reszty. Teoretycznie rzuca to samo światło na biografię zespołu, a tę znamy doskonale z książek i filmów biograficznych. W praktyce rzuca je z innej perspektywy, zostawiając oglądających z głębokimi przemyśleniami na temat życia i relacji międzyludzkich.
Tutaj wszystko zostało wyśmienicie zobrazowane, perfekcyjnie zagrane przez aktorów i jeszcze lepiej zrealizowane przez dźwiękowców.
Jak się okazuje, wyprodukowanie fabuły z taką ilością muzyki i głosu Freddiego Mercury, nie byłoby możliwe, gdyby nie kolejny talent wokalny, niejaki Marc Martel.
Jego historia pokazuje na jakie wyżyny jest dziś w stanie wynieść ludzi internet.
Marc Martel, to wokalista obdarzony prawie identycznym głosem, jaki posiadał Mercury. Dla nieprawnego ucha, nie do odróżnienia. Dawał małe koncerty, nagrywał w domowym studiu i wrzucał filmy na portal YouTube.
Dziś, to jego głos jest tym, który słyszymy w pierwszych scenach „Bohemian Rhapsody”.
Występował z muzykami Queen, śpiewał dla Celine Dion.
Dla foniatrów, jest na pewno jedną z ciekawostek. Skala Marca Martela i jego barwa, są takie same, jak u Mercurego.
„Bohemian Rhapsody”, to prawdziwa rapsodia utkana z talentu, muzyki, miłości i samotności. Opowieść o cierpieniu, zagubieniu i charyzmie.
Gdy człowiek kradnie serca milionów na całym świecie, musi tlić się w tym jakiś pierwiastek świętości.
Główny bohater został przedstawiony tak, jak zachowywał się w życiu. Grubiański, pewny siebie hedonista. Wizjoner o narcystycznej osobowości. Kochający ludzi, wrażliwy i wewnętrznie pogubiony geniusz muzyki. Chciał zostać legendą i to mu się niewątpliwie udało.
Miłością życia Mercurego była Mary Austin. On był miłością jej życia i gdybym miał podsumować jednym zdaniem, o czym tak naprawdę jest ten film, powiedziałbym, że o miłości właśnie.
O wielkiej przyjaźni, zrozumieniu, tęsknocie i marności. To chyba jego największa wartość.
„Zadzwoń do mnie, gdy pokochasz siebie i będziesz potrzebował przyjaciela”
Te słowa wypowiedział do Freddiego jeden z kelnerów sprzątający mieszkanie wokalisty, po jednej z wielu wystawnych imprez.
Freedie potrzebował kilku lat, żeby dojrzeć do tych słów. Odnalazł Jima Huttona.
Zostali kochankami i co najważniejsze – przyjaciółmi.
To Hutton towarzyszył swojemu ukochanemu w jego ostatnich latach życia. W tę rolę w „Bohemian Rhapsody” wcielił się Aaron McCusker.
Na słowo uznania zasługuje także charakteryzacja.
Aktorzy wcielający się w główne postaci Gwilym Lee (Brayan May), Ben Hardy (Roger Taylor), Joseph Mazzello (John Deacon) i Lucy Boynton (Mary Austin), nie mają powodów do wstydu. Stanęli na wysokości zadania.
Czy na film warto pójść, jeżeli nie jest się fanem Queen? Zdecydowanie tak.
Po seansie w kinie rozległy się gromkie brawa, co nie często w kinach się zdarza.